Już tutaj kiedyś byłam. Zatrzymałam się wtedy w Ustroniu, który, wbrew nazwie, ustronny nie jest. Gości głównie kuracjuszy, mających tu nawet swoją ulicę – Sanatoryjną. Ciągną się wzdłuż niej pamiętające czasy Polski Ludowej domy uzdrowiskowe. Wypoczywa się w nich balkon w balkon, drzwi w drzwi. Mają kształt betonowych ostrosłupów i, podobnie jak większość ówczesnych budynków, nie pasują do krajobrazu.
Przy tej samej ulicy otwarto kilka lat temu pijalnię wód. Jej piramidalna architektura miała do owych domów uzdrowiskowych nawiązywać i, tym samym, do krajobrazu już pasować. Te wody pewnie leczą, choć mnie raczej odurzyły. A może to mróz, nie wiem.
Tej zimy zatrzymałam się w Istebnej. Gdzieś w internecie znalazłam położoną na cichym osiedlu (choć już sama Istebna, w porównaniu z Ustroniem, jest cicha), agroturystykę. Na zdjęciach cała była zasypana śniegiem, wyglądała bajkowo. Rezerwując pokój przeczuwałam, że na taką aurę pogodową nie ma co liczyć. Ale nieważne – chodziło przede wszystkim o dobrą bazę wypadową w góry, lokalne jedzenie i odrobinę świętego spokoju. A pod tymi względami ta agroturystyka wydawała się być w sam raz. Droga do niej prowadzi przez czarny las. Utknęłam tu w lekkim korku – nie za sprawą samochodów, lecz konnych powozów, organizujących kuligi. Nieważne, że śniegu brak. Jak nie saniami, to na kołach. Chętni zawsze się znajdą.
Na miejsce dotarłam wieczorem. Choć w pokojach nie ma telewizorów, to jest na czym zawiesić oko. Cały dom wypełniony jest mnóstwem obrazów. A w ogrodzie porozrzucane są kamienie i drewniane serca. Na wielu z nich wyryte są sentencje i cytaty nawiązujące do ciepła rodzinnego domu. Pani Renata, właścicielka agroturystyki, zadbała, by to ciepło każdy gość czuł – jest przytulnie, domowo i pysznie. A gdy odjeżdżałam, złożyła mi chyba najpiękniejsze noworoczne życzenia, jakie kiedykolwiek dostałam.
Przez cały rok nie miałam szczęścia do pogody w górach. Dopiero tutaj słońce dopisało. W dniu, w którym wchodziłam na Czantorię (szlak łatwy, choć kondycję trzeba mieć), powietrze było tak krystaliczne, że ze szczytu było widać Tatry. Chwycił mróz, co nie zniechęciło co poniektórych biegaczy do treningu – góra, dół, góra, dół. Ja tylko wchodziłam, choć i to spotkało się ze zdumieniem paru turystów spoglądających z wiszących nade mną krzesełek kolejki linowej – bo po co wchodzić, skoro można wjechać? Jednak moim zdaniem zimowe wejścia mają swoje plusy – mniej turystów za plecami i hartowanie odporności:) Co nie zmienia faktu, że szlaki trzeba rozważnie wybierać – obserwować warunki pogodowe i nie przeceniać swoich możliwości. W Beskidzie Śląskim jest dużo łatwych tras spacerowych, dlatego może jednak warto tego skorzystać, a kolejki krzesełkowe zostawić dla narciarzy?:)
Informacje praktyczne:
Agroturystyka „Na Połomiu” w Istebnej: www.napolomiu.pl