„Dom pod numerem 9 przy ulicy Piekarskiej niczym specjalnie nie odróżniał się od innych domów Starego Miasta. A jeśli już, to chyba tylko tym, że miał oficynę przylegającą do klasztornego muru. W tej właśnie oficynie, na samym poddaszu, powszechnie facjatą zwanym, mieszkałem z ojcem, macochą, babką, ciotką i maszyną do szycia marki Singer”.
Tak rozpoczyna swoją książkę „O Starówce, Pradze i ciepokach” Zdzisław Kaliciński. Autor, będąc już dorosłym człowiekiem, spisał w niej swoje wspomnienia z dzieciństwa, które w dużej części spędził na warszawskiej Starówce. A był to okres dwudziestolecia międzywojennego, kiedy stolica tętniła zupełnie innym życiem niż teraz. W niedzielę wyjeżdżało się na Bielany, wtedy nie należące jeszcze do miasta, by zażyć słońca, potańczyć, pograć na loterii i wypić z przyjaciółmi. Wyprawa na Bielany była nie lada wydarzeniem – panowie ubierali się tego dnia w swoje najlepsze garnitury i ślubne lakierki, panie zaś, w starannie zawiniętych papilotach, szykowały piknikowe kosze. Autor opisuje te wydarzenia z punktu widzenia małego chłopca, dla którego największą atrakcją były tańce, loterie i lody.
Lubił niedziele spędzone za miastem, ponieważ na Bielanach dużo się działo, można było pobiegać, poobserwować wirujące w walcu pary i najeść się różnych smakołyków, a przecież to dzieci lubią najbardziej. Jednak jeszcze bardziej pociągała chłopca zwykła codzienność i długie rozmowy ze swoją babcią, wtedy gdy rodzice poszli już do pracy. Godzinami mógł słuchać niesamowitych rodzinnych historii opowiadanych przez staruszkę. To dzięki niej poznawał licznych ówczesnych poetów i artystów, a także tych, którzy walczyli o niepodległość. Przedwojenne Stare Miasto opisywane w książce Z. Kalicińskiego jawi się jako dzielnica gwarna, tętniąca życiem. Na ulicach kręciło się pełno mieszkańców załatwiających swoje codzienne sprawunki. Sprzedawcy warzyw, nabiału i ryb rozkładali swoje stoiska, a kataryniarze i uliczni grajkowie zbierali monety, które sfruwały z okien – czasem w podzięce za rozweselenie staromiejskich ulic, a czasem pewnie z politowania. Szkoda, że dziś na Starówce można spotkać tylko turystów.
Autor z sentymentem wspomina targowisko na Szerokim Dunaju. Codziennie zbierały się tu tłumy mieszkańców robiących zakupy do domu. A można tu było znaleźć niemal wszystko: od serów i masła, poprzez warzywa, mięsa i ryby, aż po ceramikę i bibeloty które, zakurzone i zapomniane, znajdujemy nieraz w domach naszych babć. Plac targowy był tak zapełniony, że nie wcisnęłoby się tam już nawet szpilki – widać to na zdjęciu, które autor zamieścił w książce. To jedna z wielu fotografii, jakimi opatrzona została ta opowieść, co pozwala niemal namacalnie przenieść się w dawne, przedwojenne czasy. Widać na nich między innymi Zamek Królewski (w zupełnie innych kolorach niż dzisiaj, konne bryczki wożące warszawiaków, Grób Nieznanego Żołnierza, będący jeszcze częścią Pałacu Saskiego, a także moment rozbiórki cerkwi św. Aleksandra Newskiego.
„Kochaliśmy nasze domy, nasze ulice i byliśmy ciekawi świata, życia nas otaczającego. Pociągała nas ulica. Tam się zawsze coś ciekawego działo, coś nowego można było zobaczyć”.
A najbardziej autor lubił chodzić uliczkami okalającymi Rynek. Jednym z jego ulubionych miejsc było Piekiełko – placyk, na którym niegdyś kat wykonywał wyroki, między innymi na szlachcicu Piekarskim. Natomiast w okresie międzywojennym znajdował się tu wodopój dla koni. Na mniejszych uliczkach rozrabiały dzieciaki – można tu było grać w klasy, biegać, skakać i krzyczeć. Autor wspomina z sentymentem zarówno wiosnę i lato spędzane na Starówce, kiedy było tu zielono i gwarno, jak i zimę, gdy sanie sunęły dostojnie ulicami, bożonarodzeniowe wystawy cieszyły dziecięce oczy, a gazowe latarnie rozbłyskiwały światłem sprawiając, że śnieg mienił się niczym brokat.
„Całe to piękno Starówki, niepowtarzalny koloryt jej ulic zachwyciły mnie i pozostały na zawsze w mojej pamięci”.
Autor często spędzał wakacje w Jeziornie, u swojej drugiej babci. W tej podwarszawskiej miejscowości mieściła się wtedy jedna z najstarszych polskich fabryk papieru. Życie mieszkańców kręciło się głównie wokół niej, wielu było tu zatrudnionych. Młodsi natomiast grali w piłkę, bawili się nad rzeką, umawiali się na pierwsze randki. Będąc już starszym chłopcem, Z. Kaliciński przeprowadził się ze Starówki na Pragę i tam w pewnym momencie przenosi się fabuła książki. Jednak sentyment żywiony przez autora do Starego Miasta można wciąż odczuć. Mnie również jego barwne historie opatrzone niezwykłymi fotografiami skłoniły do częstszych spacerów moją warszawską Starówką. Wcześniej nie byłam tu zbyt częstym gościem, może dlatego, że wiedziałam, ilu turystów kręci się tutaj. Teraz wiem, że niemniej tajemnic i wspaniałych historii kryją w sobie te staromiejskie uliczki i kamienice. A książka Z.Kalicińskiego, którą szczerze polecam, pomaga je poznać i się nimi zachwycić. Mimo że po wojnie to już nie są niestety te same mury, które pamiętał autor, to między innymi dzięki jego wspomnieniom ich historie pozostają wciąż żywe.