Kołyszące się na wietrze łany zbóż, a w tle zarys pagórków Przedgórza Sudeckiego. Taki krajobraz rysuje się przed moimi oczami, gdy, wyrwana na moment z filmowego maratonu we Wrocławiu (T-Mobile Nowe Horyzonty), niespiesznie jadę w kierunku Świdnicy.
Znajduje się tu ewangelicki Kościół Pokoju. Gdy tylko go zobaczyłam, od razu uderzyła mnie jego typowo alpejska architektura – ogromna, drewniana bryła otynkowana na biało i poprzecinana ciemnymi belkami to rozwiązanie często spotykane w Austrii i w południowych Niemczech. Dużo podobnych budynków widziałam również w alzackim Strasbourgu, co oczywiście nie dziwi, biorąc pod uwagę historię tego miasta. Kościół Pokoju w Świdnicy również bezbłędnie wpisuje się w tę estetykę.
A został zbudowany dla luteranów w drugiej połowie XVII wieku, w następstwie traktatu westfalskiego. Na jego powstanie musiał zgodzić się cesarz Ferdynand III Habsburg, jednak w kwestii jego konstrukcji zostały postawione jasne wymogi. Mianowicie, budynek musiał zostać wzniesiony z nietrwałych materiałów takich jak drewno i piasek. Ponadto, jego architektura nie mogła przypominać typowej świątyni chrześcijańskiej (stąd brak wież i dzwonów). Lokalizacja protestanckiego kościoła również została narzucona – musiał się on znajdować z dala od granic miasta. Luteranie dostali pozwolenie na wybudowanie trzech swoich świątyń (wszystkie mianowane Kościołami Pokoju). Dwie pozostałe zostały wzniesione w Jaworze i w Głogowie.
Wchodzę do środka. Z planszy wiszącej w przedsionku dowiaduję się między innymi dlaczego organy zabytkowego kościoła milczą. Instrument został odłączony podczas renowacji kościoła, która miała miejsce w latach 90., ponieważ przez lata eksploatacji uległ naturalnemu zniszczeniu. Niestety, bez gruntownego remontu nie można go więcej używać.
Wnętrze kościoła wypełnione jest pięknymi freskami. Na wprost zabytkowej, barokowej ambony znajduje się bogato zdobiona loża Hochbergów, którzy przyczynili się do świetności kościoła. Natomiast jego stropy opatrzone są malowidłami ilustrującymi sceny z Objawienia św. Jana. Fakt, że świątynia ta stoi tu już tyle lat, a także świadomość, że jej wspaniały wystrój pozostał od wieków niezmieniony wywiera ogromne wrażenie. Nie dziwi zatem, że budynek został wpisany w 2001 roku na listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO. W jego okolicy znajduje się parafialny cmentarz ewangelicko-augsburski.
Opuszczając Świdnicę postanawiam zajechać jeszcze do odległej o 50 km Nowej Rudy. Z relacji moich znajomych dowiaduję się, że znajduje się tu fantastyczna kawiarnia, „Biała Lokomotywa”. Już z progu wita mnie jej gospodarz i pyta, na co mam ochotę. Po chwili na moim stoliku ląduje wykwintnie podana mrożona kawa z owocami leśnymi. Doskonale orzeźwiła mnie w ten gorący dzień. Jednak widząc, czym raczą się goście siedzący obok (a była to kilkuwarstwowa kawa podana w przezroczystym kubeczku), postanawiam zamówić to samo. Okazało się, że oprócz kolorów, warstwy kawy różnią się również między sobą temperaturą – od diabelsko gorącego espresso aż po niebiańsko łagodny mleczny posmak. Zaczynam rozumieć, czemu ta kawiarenka zyskała taką renomę nawet wśród mieszkańców Wrocławia. Na koniec słucham jeszcze opowieści gospodarza-baristy, prawdziwego pasjonata, który szlifował swoje umiejętności we Włoszech, europejskiej ojczyźnie kawy. A wiedzę posiadł niemałą, co konstatuję po jego poradzie jak zaparzyć kawę bez użycia prądu. Żegnam się z właścicielem obiecując, że jeszcze tu zajrzę. Na razie jednak czas udać się w jakieś spokojne, otoczone górami miejsce, by powspominać festiwalowe kino i wybrać seanse na kolejne dni.