W niedzielę we Wrocławiu zakończył się 13. Międzynarodowy Festiwal Filmowy T-Mobile Nowe Horyzonty. Na okres dziesięciu dni jego trwania centrum dolnośląskiej stolicy zamieniło się w prawdziwe filmowe miasteczko.
Na każdym kroku można było spotkać ludzi zajętych rozmowami o tym, co widzieli i co zamierzają jeszcze zobaczyć. Rynek zamienił się w kinową salę, na której codziennie o godzinie 22 rozpoczynały się seanse (w tym projekcja mojego ukochanego filmu „Sugar Man” i przedwojennego „Pana Tadeusza” z muzyką na żywo). Centrum miasta biło pozytywną energią. Na Starym Mieście, w otoczeniu malutkich kwiaciarni, zachęcała do odpoczynku festiwalowa plaża. W samym zaś kinie o każdej porze dnia przewijało się mnóstwo amatorów ambitnego kina. Miało się wrażenie, że niektórzy praktycznie stamtąd nie wychodzili, „koczując” na korytarzowych materacach i czekając na kolejne projekcje.
Ja, w przerwach między seansami, odwiedzałam znajdującą się nieopodal kina klubokawiarnię „Mleczarnia”, której pyszna kawa, warzywne tarty i zupy już zawsze będą mi się kojarzyły z festiwalową atmosferą. Szkoda tylko, że, by poczuć ją po raz kolejny, muszę czekać cały kolejny rok. A ciekawych i inspirujących propozycji filmowych za każdym razem jest w bród. W tym roku oprócz projekcji konkursowych oraz Panoramy mistrzów współczesnego kina, można było zobaczyć szwajcarskie dokumenty muzyczne, kino Rosji, kilka francuskich retrospektyw i wiele innych wartych obejrzenia dzieł. Ja w tym roku widziałam pięć konkursowych filmów, a po czterech z nich miałam przyjemność uczestniczyć w spotkaniach z reżyserami (m.in. z Tomaszem Wasilewskim, który zaprezentował „Płynące wieżowce”, jedyny polski konkursowy film tegorocznej edycji). Jestem fanką kina, które można interpretować na wiele sposobów, gdzie każda scena zmusza do zastanowienia. Dyskusje na temat takich filmów są stokrotnie ciekawsze niż w przypadku tych, których przekaz jest z góry narzucony. Wtedy ma się wrażenie, że ogląda się dany film na nowo za każdym razem, gdy poznaje się jego odmienne interpretacje. A kino Nowe Horyzonty zapewniło widzom miejsce, w którym mogli dzielić wrażenia z innymi: „hyde park”, czyli kolumnę, na której każdy mógł nakleić karteczkę z krótką recenzją obejrzanego filmu (oczywiście bez „spoilowania”:-)).
Każdego, kto zdążył już się uzależnić od wrocławskich Nowych Horyzontów, nie trzeba namawiać na to, by pojechał tam znowu za rok. Ja tego lata dołączyłam do owych uzależnionych. A puentą moich festiwalowych wrażeń niech będą słowa uczestnika Nowych Horyzontów wypowiadane w jednym ze spotów konkursowych pokazywanych przed seansami:
„Nazywam to festiwalowym kacem. Po skończonych Nowych Horyzontach praca, obowiązki, rozrywka. Na niczym nie da się skupić. Świat jest wyciszony. Nie widzę wyraźnie ludzi ani nie słyszę. Nie warto nawet zaczynać innych rzeczy, bo nic nie jest w stanie mnie zainteresować. Cena dobrej imprezy. Trzeba ją odchorować”.
Wrocławiu, do zobaczenia za rok!